Wsiadają do metra, przy czym nieocenioną rolę w forsowaniu bramek w metrze odgrywają Tytan i Figa. Oba psy doskonale radzą sobie w miejskiej dżungli, nie boją się samochodów ani hałasu. Najbardziej zaskakujący jest widok psów otwierających swoim właścicielom bramki w metrze. Najpierw wbiegają do środka, przeciskając się dołem, z drugiej strony skaczą na bramki tak, by wszyscy bez najmniejszego problemu mogli przez nie przejść. Co ciekawe, na różnych stacjach bramki różnią się między sobą, jednak psy znają już tak dobrze wszystkie tunele i przejścia, że w razie potrzeby pokonują nawet kilkadziesiąt metrów, by otworzyć bramkę, przez którą trzeba wejść do środka!
W metrze zachowanie skłotersów również odbiega od powszechnie przyjętych standardów, jeśli mają ochotę wypić piwo, piją, jeśli „kali mucio”, to również bez obawy otwierają butelkę wina oraz butelkę Coca-coli i robią z tego mieszankę – pół na pół. Siwemu dosyć często zdarzało się przygotowywanie jointa w trakcie podróży metrem.

Po powrocie na skłot, zazwyczaj około godziny dziesiątej lub jedenastej, wszyscy zbierali się w największym pomieszczeniu, w którym spał Kaliniak i Palec, przygotowywali kolację, pili piwo, wino, popalając papierosy z haszyszem. Rozmawiali.

 | Siwy kręci kolejnego jointa... |  | ...sprawdza jego jakośc... |  | ...podaje innym, kręci następnego... |  | |
Siwy ograniczał się do haszu, jednak pozostała trójka była uzależniona od mocniejszych środków, ich zażywanie było jednym z wieczornych rytuałów.

Taka impreza była organizowana co wieczór, z wyjątkiem dni, w których cały skłot imprezował u znajomych na innych skłotach. Możliwości spędzenia czasu było wiele. Zwykle jednak schemat spotkań pozostawał ten sam: dużo alkoholu i narkotyków. W ten sposób kolejny dzień chylił się ku końcowi, a zmęczone, odurzone ciała docierały do swych posłań.
SKŁOT „PRACUJĄCYCH”
Znam dno [...]. Dosięgnęłam go korzeniami. Tego właśnie się boisz. Ja się nie boję. Byłam tam (Sylvia Plath, Szklany klosz)
Kolejny skłot, ze względu na swoją charakterystykę stanowiący odrębny typ, nazwałam skłotem „pracujących”. Podobnie jak skłot punków, również i ten znalazłam w dziewiętnastej dzielnicy. Jego mieszkańcy to w wiekszości młodzi mężczyźni pracujący nielegalnie na budowie oraz kilku złodziei „pracujących” w wielkich centrach handlowych. Pozostali mieszkańcy zazwyczaj nie robili nic, niektórzy całymi dniami włóczyli się po mieście, inni pozostawali na skłocie, śpiąc kilkanaście godzin dziennie, pijąc piwo, wino, whisky lub wódkę, w zależności od asortymentu ostatnio okradzionego sklepu. Skłot nazwałam „skłotem pracujących” przede wszystkim dlatego, że wokół pracy skupione było całe życie mieszkańców, codzienność wypełniona była pracą, rozmowami o pracy, poszukiwaniem pracy lub deklaracjami, że wreszcie któryś z „bezrobotnych” znajdzie pracę.
Budynek stojący przy głównej alei dziewiętnastej dzielnicy skłotersi zajmowali od sześciu miesięcy. Była to niewielka kamienica. Na parterze znajdowały się trzy pokoje, kuchnia i łazienka, w której nie było wody. Na piętrze zaś cztery pokoje, kolejna kuchnia i ubikacja, w której też brakowało wody, stąd, podobnie jak na skłocie punków, w przypadku poważniejszych potrzeb należało korzystać z McDonalda lub pobliskiego placu budowy. W kamienicy był prąd i gaz, meble częściowo pozostawione przez byłych mieszkańców (wcześniej znajdowały się tam mieszkania czynszowe), znaleziony na niedzielnych „wystawkach” sprzęt elektroniczny. Właściciel budynku zmarł w 2000 roku, od tego czasu jego spadkobiercy procesowali się o pozostawiony przez niego majątek, w tym o tę kamienicę. Dawni mieszkańcy wyprowadzili się, budynek niszczał zamknięty i pusty, aż do czasu, gdy odkrył go Przemek, a z czasem wprowadzili się kolejni mieszkańcy. Niewyjaśniony status posiadłości sprawił, że policja początkowo nie interweniowała. Przez sześć miesięcy nawet nie próbowała usunąć skłotersów z budynku, nie pojawił się nikt spośród rodziny zmarłego właściciela, nie było ani jednej kontroli, mimo że wokół skłotu znajdowały się zamieszkane przez Francuzów kamienice, a na skłocie niemal każdego dnia odbywały się imprezy. Przypadek tej kamienicy jest wyjątkowy, ponieważ paryska policja z reguły stara się likwidować takie miejsca, zwłaszcza jeśli ich mieszkańcy w jakikolwiek sposób zakłócają spokój dzielnicy.
Mieszkańcy tego skłotu nie tworzyli wspólnoty, różnili się między sobą nie tyle sposobem życia, co życiową filozofią. Część chciała jak najszybciej zarobić pieniądze i wrócić do Polski, część nie miała żadnych konkretnych planów, nie chcieli wracać do kraju, chcieli przetrwać nie przemęczając się, często kosztem innych, a życie na skłocie gwarantowało im dach nad głową i jedzenie. Niektórzy z nich traktowali mieszkanie na skłocie jako stan przejściowy, mieli nadzieję, że uda im się znaleźć lepiej płatną pracę i z czasem wynająć jakieś normalne mieszkanie.
W sierpniu, gdy pierwszy raz się tam pojawiłam, jego mieszkańcy od dwóch tygodni toczyli bitwy o skłot z grupą Murzynów poszukujących jakiegoś Polaka, który był im podobno dłużny duże pieniądze. Murzyni byli pewni, że ich dłużnik mieszka na skłocie. Jednak owego Polaka nikt na skłocie dobrze nie znał, był on tam dwa razy, zrobił sobie herbatę i wyszedł, nie słyszałam również, by ktokolwiek wspominał jego imię. Niestety, gang nie zamierzał dać temu wiary. Po kilku poważnych, nocnych atakach francuska policja wzięła skłot pod ścisły nadzór (zwykle w pobliżu stał radiowóz). Od tej chwili mieszkańcy skłotu obawiali się, że jego likwidacja jest nieuchronna.
Podczas pierwszego ataku gangu większość mieszkańców, widząc kilku potężnie zbudowanych Murzynów, z przerażeniem uciekła na górę, na szczęście na skłocie był akurat w odwiedzinach u Siwego Ramzes z Tytanem. Siwy zajmował jeden z pokoi na dole, więc gdy tylko wtargnęli napastnicy natychmiast zaatakował ich. Zaskoczeni intruzi nie spodziewali się tego, do Siwego dołączył Ramzes i jego pies Tytan, który w takich sytuacjach z towarzyskiego pieska zamieniał się we wściekłą, boleśnie gryzącą bestię. We trójkę wypchnęli Murzynów z budynku, zabarykadowali drzwi, reszty zaś dokonała policja, po którą zadzwonili zaniepokojeni mieszkańcy pobliskich domów. Od tego dnia wiele się na skłocie zmieniło, drzwi zostały zaryglowane, zastawione wielką szafą, funkcję drzwi zaś zaczęło pełnić okno.

Zmieniła się także hierarchia władzy na skłocie, Siwy zajął jeden z górnych pokoi, niektórzy mieszkańcy szybko znaleźli sobie nowe lokum. Pierwszy raz odwiedziłam ten skłot na kilka dni przed atakiem, dlatego miałam okazję zaobserwować zmiany.
Jak wyglądał typowy dzień na tym skłocie? Właściwie każdy dzień był podobny. Istniały dwa typowe scenariusze dla tych, którzy pracowali i dla tych pozostających w budynku.
Dzień pracujących na budowie zaczynał się bardzo wcześnie – wstawali koło godziny szóstej, wychodzili na cały dzień, a wieczorem dołączali do reszty. Podczas mojej obecności natrafiłam jednak na okres, gdy niemal wszyscy w przeciągu dwóch tygodni rzucili pracę i albo zaczęli kraść, albo handlowali tym, co inni ukradli. Poranek dla większości zaczynał się wielkim kacem. Mieszkańcy spali zwykle w ubraniach, gdyż wieczorem po imprezie nie chciało im się rozbierać, poza tym lepiej było mieć coś na sobie na wypadek ataku jakiejś bandy.

Jak widać na zdjęciu, skłotersom było obojętne, jak i z kim spali. Zasypiali zwykle w trakcie imprezy, przykrywali się śpiworem, pamiętając zazwyczaj jedynie o zdjęciu butów. Wieczorna toaleta była im obca, gdyż po pierwsze na skłocie nie było do tego warunków, a po drugie nikt nie miał na to ani siły, ani ochoty.
Zazwyczaj pierwszy wstawał Przemek, trzydziestosześcioletni mężczyzna, ze zdeformowaną poparzeniami twarzą. Budził się wczesnym rankiem i szedł do pracy, wieczorem pozostawał na skłocie, pił, handlował alkoholem i ubraniami. Przemek nie chciał się przyznać do kradzieży, twierdził, że to, co sprzedaje, owszem, jest kradzione, ale to nie jego robota, on był wyłącznie pośrednikiem. Cokolwiek miał, sprzedawał za pół ceny, zazwyczaj innym mieszkańcom skłotu lub ich znajomym. Pewnego dnia, podczas rozmowy z jednym ze skłotersów – Damianem, odkryłam skąd pochodzi alkohol, który Przemek przechowywał w wielkiej zamkniętej walizce stojącej pod jego łóżkiem. Damian opowiedział mi jak od czasu do czasu robią większe skoki na sklepy, aby uzupełnić zapasy alkoholu, część przeznaczona jest na własne potrzeby, resztę niedrogo odsprzedają. Większość spośród kradnących skłotersów przyznawała się do swojego fachu, byli dumni z tego, że nie zostali złapani, nie czuli się winni, uważali, że życie na ulicy rządzi się prawami dżungli i trzeba się do nich dostosować, żeby przetrwać. Zdawali sobie sprawę, że w życiu, które wybrali, chwile słabości mogą ich wiele kosztować, ceną jest więzienie we Francji lub deportacja do Polski – bilet lotniczy w jedną stronę, w towarzystwie ochrony i w kajdankach.
Na zdjęciu Przemek – śpi w ubraniu, na niepościelonym łóżku. Pościel wszystkich mieszkańców składała się ze śpiwora, zwykle niepranego przez długi, długi czas.

Przemek dzielił swój pokój z Czarkiem. Zajmowali niewielkie pomieszczenie, w którym znajdowały się dwa posłania, kilka znalezionych na ulicy taboretów, stolik, i przymocowany do ściany blat. Podłoga przypominała kosz na śmieci: stare gazety były wymieszane z rozrzuconymi ubraniami i resztkami jedzenia. Bałagan był wszechobecny. Na stołach stały brudne naczynia, spośród których każda sztuka wyglądała inaczej. Z powodu braku wody talerze, kubki i powyginane sztućce były zazwyczaj jedynie przecierane papierem toaletowym. Dodatkowo każdy kąt pokoju zastawiony był butelkami po alkoholu.
Dzień zaczyna się od papierosa. Na skłocie palili wszyscy bez wyjątku, pierwszym odruchem po przebudzeniu było sięgnięcie po papierosa, o ile ktoś go miał. Większość nie miała lub udawała, że nie ma, by jak najwięcej wyciągnąć od innych. Papierosy we Francji są stosunkowo drogie, więc nie wszystkich było na nie stać. Ci, którzy nie mieli grosza przy duszy żerowali na bardziej przedsiębiorczych skłotersach bądź znajdowali wsparcie z zewnątrz, czy to w postaci dziewczyny, najlepiej Francuzki, czy też francuskich przyjaciół. Przemek papierosy miał zawsze, każdego ranka mógł pozwolić sobie na chwilę przyjemności w towarzystwie unoszącego się dymku, by potem wypić mocną kawę. Rzecz jasna kawa na tym skłocie również należała do towarów luksusowych i nie każdy pił ją co rano, choć zawsze można było przejść się po wszystkich pokojach, by w końcu zostać poczęstowanym filiżanką. Przemek „małą czarną” pił codziennie, dzielił się też z Czarkiem, ale po wsypaniu do kubków odpowiedniej ilości kawy natychmiast chował ją głęboko w plecaku. Po kilku dniach zrozumiałam jego obawy, gdy bowiem Przemka nie było w pokoju zjawiali się różni mieszkańcy w poszukiwaniu kawy, herbaty, cukru lub czegoś do jedzenia.

Przyrządzenie kawy nie było jednak proste. Na skłocie nie było wody, trzeba ją było przynieść z pobliskiej budowy, czasami w ogólnym bałaganie ciężko było znaleźć kubek, do umycia którego potrzebna była woda – towar w tych warunkach deficytowy. Cukier i łyżeczki również były trudno dostępne, jednak do tego każdy skłoters zdążył przywyknąć.
Przemek zazwyczaj znikał na cały dzień, wychodził do pracy wcześnie i wracał późnym wieczorem. Mył się w pracy, jadł coś taniego w mieście. Skłot był dla niego miejscem do spania i do zabawy, każdy wieczór spędzał z kumplami, pił razem z nimi, pracował i od czasu do czasu kradł.
Choć w ciągu dnia Przemek rzadko bywał na skłocie, to bardzo często z nim rozmawiałam. Nie narzekał na swój los, odpowiadała mu praca na budowie, przy tym zarabiał dodatkowe pieniądze handlując kradzionymi rzeczami. Twierdził, że w Polsce nigdy by tyle nie zarobił. Życie na skłocie również mu nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, ciągle coś się tam działo i przynajmniej nie nudziło mu się po pracy. Nie myślał o powrocie do kraju (pochodził ze Śląska), nie miał zbyt bliskich kontaktów z rodziną. Sprawiał wrażenie osoby akceptującej swoje życie. Przyglądam się jego zdjęciom i zastanawiam się, jak to możliwe, aby człowiek ze zdeformowaną twarzą, żyjący w domu przypominającym śmietnik, którego zapach odstręcza każdego, kto trafia tam pierwszy raz, osoba utrzymująca się ze sprzedaży kradzionych rzeczy i ciężkiej pracy na budowie – rzeczywiście akceptował swoje życie? Cały czas zadawałam sobie to pytanie, zastanawiam się nad nim nieustannie, dlaczego ci ludzie żyją tak jak żyją, i jak długo są w stanie wytrzymać podobne warunki? Pewnie częściej zastanawiałam się nad ich sytuacją niż oni sami, bowiem dla mnie jest ona tragiczna i beznadziejna, a dla nich to stan przejściowy, są więc gotowi go zaakceptować (czasami wynikało to z tego, że wcześniej mieszkali na innych skłotach, gdzie było jeszcze gorzej). Skłotersi inaczej niż ja postrzegali swoje życie, twierdzili, że nie jest tak źle, że można wypić z kolegami, a na „kasę” też nie narzekają, poza tym mieszkają „w takim pięknym mieście, gdzie ciągle coś się dzieje”, jak wyjaśnił mi Zgred, jeden z mieszkańców drugiego piętra.
Niemal wszyscy mieszkańcy skłotu mieli na swym koncie drobne kradzieże, każdego dnia, wracając ze sklepu, chwalili się tym, co ukradli, kradzież była naturalnym odruchem, robiąc zakupy tanie produkty wkładali do koszyka, te droższe zaś do kieszeni lub plecaków. Podczas mojego pobytu nigdy nie słyszałam, aby ktoś ze skłotu został przyłapany na kradzieżach w supermarkecie.
Spośród skłotersów utrzymujących się jedynie z kradzieży najlepiej poznałam Mirka. Oprócz niego mieszkali na skłocie również Legia i Remi. Obaj mieszkali na parterze, jednak po ataku „czarnego” gangu uznali skłot za zbyt niebezpieczny i przenieśli się na inny. Od Mirka dowiedziałam się, że Legia nazywa się właśnie tak, z powodu dwóch lat spędzonych w Legii Cudzoziemskiej. Natomiast Remi to osiemnastoletni chłopak z Katowic, który mieszkał w Paryżu od trzech miesięcy. Wcześniej przez prawie rok żył na skłocie w Berlinie, gdzie również utrzymywał się z kradzieży. Chciał zostać w Niemczech, lecz po „wpadce” w pracy, choć uniknął więzienia, miał zakaz wjazdu do Niemiec. Do Francji dostał się okrężną drogą, nie mogąc przekroczyć granicy z Niemcami, jechał przez Czechy.
Mirek początkowo nie chciał ze mną rozmawiać, a kiedy zadawałam konkretne pytania (Z czego żyje? Dlaczego mieszka na skłocie? Jak wygląda jego dzień?) zbywał mnie żartami. Był zawsze bardzo uprzejmy, nie życzył sobie jednak żadnych pytań, a tym bardziej zdjęć.
Pomimo to wśród kilkunastu filmów odnalazłam dwa zdjęcia, na których znajduje się Mirek. Oba powstały tego samego dnia, koło południa, oba są śladem jego obecności.

Zdjęcie zrobiono nad jego głową, po lewej stronie widać fragment pokoju, był to jedyny pokój, w którym zawsze było czysto. Południe. Ostre światło obnaża nędzne, obdrapane ściany, po drugiej stronie widać tylko profil pochylonej głowy. Mirek skręca papierosa, wiadomo, dzień zaczyna się od papierosa i kawy.
Zazwyczaj pozostawał na skłocie do godziny szesnastej, potem wychodził „do pracy”, pracował w pierwszej dzielnicy w okolicach rue de Rivoli oraz Centre Pompidou, często kradł na zamówienie. Komuś znajomemu podobał się konkretny model butów, zwracał się do Mirka, zamówienie było realizowane zwykle w ciągu tygodnia. Któregoś dnia spotkałam go około osiemnastej na boulvard de Sebastopol, tryskał energią, powiedział, że właśnie wybiera się do „pracy”, ale ma chwilę wolnego czasu. Zaprosił mnie na kawę, był tak pobudzony, że odniosłam wrażenie, że wcześniej wypił już przynajmniej cztery kawy, nie musiałam zadawać pytań, sam zaczął opowiadać o sobie. Mirek miał 24 lata, skończył w Lublinie technikum, w Polsce nie miał pracy, postanowił więc przyjechać do Francji, myślał, że będzie łatwiej. Początkowo pracował, jak większość, w firmie budowlanej, po miesiącu stwierdził, że pracuje za dużo, a zarabia za mało, zaczął więc kraść. W Polsce również zdarzało mu się to od czasu do czasu, jednak w Paryżu była to prawdziwa „praca”, kilka zamówień tygodniowo, czasem kwadrans pracy dziennie, czasem dwie godziny. Nigdy się nie narażał, twierdził, że „na sklepie” (skłotersi mówili „na sklepie” zamiast „w sklepie”) zawsze ma intuicję, jeśli czuje jakikolwiek niepokój czeka na dobry moment, niekiedy wystarczy wrócić za godzinę, niekiedy za parę dni. Pracował zazwyczaj dla tego samego faceta, co reszta kumpli ze skłotu. Kiedy pewnego dnia rozmawiałam z Siwym, podszedł do nas mężczyzna koło czterdziestki, wymienił kilka nazw męskich perfum, powiedział, że są potrzebne w każdej ilości. Zapytałam Siwego, co to za facet, wyjaśnił mi, że „często dla niego pracuje”, że „warunki są przyzwoite” i że „typeś” (Siwy nieustannie powtarzał to słowo) ma ksywę „Dziadek”. Mirek również dla niego pracował.
Jednym z mieszkańców skłotu był Siwy. Mieszkał w Paryżu niecały rok, pochodził – jak większość skłotersów – ze Śląska. Miał 22 lata, jego pasją była koszykówka, dzięki dobrej grze w reprezentacji szkoły miał szansę skończyć technikum, jednak kontuzja przeszkodziła mu w karierze, przestał grać, skończył zawodówkę, a od kilku miesięcy ukrywał się we Francji, z powodu „takiego jednego typesia”. Nie poznałam szczegółów tej historii, wyglądało to jednak dość poważnie, któregoś dnia spotkałam na skłocie Siwego, był blady i przestraszony, zastałam go w trakcie pakowania swoich rzeczy. Wyjaśnił, że tego dnia widział „typesia”, z powodu którego wyjechał z Polski (wyjechał z kraju nie mówiąc nic nikomu o swoich planach, zniknął bez śladu, nie kontaktując się z rodziną w Polsce przez ostatnie miesiące), tego samego dnia przeniósł się na skłot punków, postanowił przeczekać tam parę dni i zorientować się, czy nikt go nie poszukuje. Okazało się, że nie, szybko więc powrócił do stałego trybu zajęć.
Siwy zaraz po przyjeździe do Paryża sprzedał swój paszport Rosjanom. Właściwie niewiele z tego pamiętał. Po jednej z imprez obudził się nad ranem z bólem głowy, w kieszeni miał trzy tysiące franków, lecz nie miał paszportu, sprawa była oczywista – sprzedał go.
Przez pierwsze dwa miesiące pobytu w wielkim mieście spał na ulicy, nie znał w Paryżu nikogo, próbował rozpoznać teren. Któregoś dnia pokazał mi wylot szybu wentylacyjnego metra, niedaleko rue de Rivoli, tam sypiał najczęściej przykryty kartonami. Poznał kilku punków, próbował taksować tak jak oni, jednak nie nadawał się do tej pracy, bo nie wyglądał odpowiednio, nie wzbudzał zainteresowania przechodniów, nie miał nawet psa. Opowiadał mi, że zrezygnował już po trzech dniach, ludzie nie chcieli dawać mu nawet papierosów. Wyglądał po prostu zbyt przeciętnie. Wreszcie zdecydował się na pracę, oczywiście na budowie, pracował sześć miesięcy, dorabiał kradzieżami. W lipcu rzucił pracę i aby przeżyć zaczął kraść ubrania na zamówienie, czasami handlował też haszyszem, kupował większe ilości od ulicznych dealerów, robił z tego mniejsze porcje i sprzedawał znajomym ze skłotów. Był zadowolony, bo zarabiał na tym, oni również, bo nie musieli tracić czasu na poszukiwania haszyszu w mieście i nie ryzykowali, że dealer zamiast sprzedać im towar zniknie z pieniędzmi.
Siwy, choć nie był punkiem, zaprzyjaźnił się z Ramzesem i często bywał na ich skłocie, spał tam, w ciągu dnia włóczył się z całą grupą, przesiadywał z nimi na Bulvard de Sebastopol. Zazwyczaj mieszkał jednak na skłocie „pracujących”, gdzie, jak już pisałam, po odparciu ataku Murzynów, stał się szefem skłotu, przeniósł się więc z parteru na piętro, gdzie dysponował całym pokojem.
|